Bardzo proste i zdrowe trufle. Zazwyczaj trufelki toczy się na okrągło, jednak nie mogłam sobie ich poukładać do zdjęcia, więc stwierdziłam, że przerobię je na sześciany, żeby mi się nie turlały. Co naprowadziło mnie na skojarzenie z bobkami wombatów. Wombaty są przesłodziutkimi torbaczami, takie skrzyżowanie misia z króliczkiem. Prowadzą nocny tryb życia, grzebią nory w ziemi i pociesznie się turlają. Ogólnie są przesłitaśne! A czy wiedzieliście, że wombaty robią kostkowate bobki? 😛
Tak, wiem, mało apetyczne porównanie zaserwowałam, jednak ma ono swoje głębsze uzasadnienie 😉 Ale najpierw trufle.

Trufle Wombata
garść miękkich daktyli
garść orzechów
ewentualnie szczypta cynamonu lub przyprawy piernikowej
Daktyle wydrylować i zmiksować pulsacyjnie z orzechami i dodatkiem cynamonu. Jeżeli daktyle są zbyt twarde, można je wcześniej namoczyć chwilę w ciepłej wodzie i porządnie odcedzić. Ale zasadniczo lepiej kupić nie kamiennie twarde wydrylowane daktyle tylko mięciutkie z pestkami i sobie je wydrylować. Dla mnie osobiście największą trudnością jest niepożarcie wszystkich owoców w czasie tej czynności 😛
Z masy formować trufelki – kulki lub kostki, wedle uznania 😉
Można je jeszcze obtoczyć w mielonych orzechach, kakao lub karobie.

Dlaczego trufle od razu skojarzyły mi się z wombatami? Jakiś czas temu wpadł mi w oczy artykuł o wombacich bobkach, w którym autorzy wysuwali tezę, iż sześcienne bobki wombata są ewolucyjnym przystosowaniem. Celem kostkowatości bobków miało być zapobieżenie ich turlaniu się. Skoro się nie odturlają, to zapach zwierzęcia długo będzie się utrzymywał w danym miejscu i oznaczał terytorium. Artykuł był zilustrowany pięknym zdjęciem stosiku kostek na obalonym pniu drzewa. I tu dla mnie pojawiło się kilka problemów. Po pierwsze, po co mały wombat miałby wspinać się na wielką kłodę, żeby grzmotnąć ładnie poukładane bobki, skoro zazwyczaj australijscy farmerzy znajdują je tam, gdzie bywają wombaty, czyli na ziemi? No właśnie, po nic. Krótko mówiąc to zdjęcie to ściema, bo wombaty po fakcie nie bawią się w układanki, tylko biegną dalej. Po drugie, jakoś nie zauważyłam, żeby kozie bobki, baranie, kurze, czy nawet krowie placki gdziekolwiek się turlały, więc domniemany zysk jest zerowy. Po trzecie, mamy tu do czynienia z najczęstszym błędem rozpatrywania zjawisk ewolucyjnych: założeniem, że mają cel. W ewolucji nie ma celu, możemy najwyżej rozpatrywać skutek i przyczynę. Skutkiem faktycznie mogłoby być unieruchomienie bobków, by znaczyły teren, jednak czy to rzeczywiście taki wielki zysk, skoro kozie bobki też się nie turlają? A przyczyny? Przyczyny sześciennego kształtu trzeba by doszukiwać w budowie zwieracza, zastanowić się, jakie narządy/mięśnie uciskają ujście jelita grubego wombatów, a nie wymyślać bajki o ewolucyjnym zysku z zapobiegania turlaniu.
Ot, popatrzcie na zięby Darwina. Przy niedoborze robaczków, zobaczyły ziarenka i szyszki i ot nagle zmienił im się kształt dzioba, żeby mogły się najeść? Serio? A tak to jest przedstawiane w materiałach popularno-naukowych. A tymczasem najpierw były zmiany – mutacje – i rodziły się ptaki z dziwnymi dziobami, którymi kiepsko się łapało robaki. Ale głodny ptak pchał do dzioba wszystko co popadło i nagle się okazało, że dla mutantów szyszki są super wygodne do dziobania. Może dlatego teoria ewolucji ma typu przeciwników? Może jej odrzucanie to nie jest kwestia braku dowodów, tylko problem niewłaściwego wytłumaczenia? Tak tylko przypomnę, że określenie „teoria” w nauce oznacza nie coś względnego czy domniemanego, lecz wprost przeciwnie: to forma zestawienia wiedzy dobrze udokumentowana, rygorystyczna i logicznie spójna.
Równie denerwujące, co powszechne, jest twierdzenie, że człowiek jest dwunożny, bo dzięki temu było mu łatwiej przynosić łupy i używać narzędzi. Czyli zakładamy, że hominidy najpierw chciały daleko chodzić i mieć wolne łapy, więc dlatego stanęły na tylnych kończynach. Ha ha ha! Ewolucja nie dąży świadomie do uzyskania osobników o określonych cechach! Nie dąży świadomie do uzyskania najlepiej przystosowanych cech, tylko przeżywają osobniki, które po prostu sobie radzą w danym środowisku. Najpierw jest mutacja, a dopiero potem się okazuje, czy taki osobnik przetrwa. Albo nowa cecha rzeczywiście pomaga w przetrwaniu, albo po prostu w nim nie przeszkadza. A jak mutant się spodoba i znajdzie partnera seksualnego, to się rozmnoży i mutacja się rozpowszechni w populacji, nawet jeśli nie niesie ze sobą jakiejś doraźnej korzyści przystosowawczej. Nawet jeśli jest bublem konstrukcyjnym jak nasze kolana, staw skokowy, czy krtań.
A zmiany dzieją się cały czas. Informacja genetyczna nie jest stabilna, wciąż podlega modyfikacjom. Co rusz w każdym gatunku rodzą się osobniki nieco odmienne. Geny mieszają się, niektóre polimorfizmy się rozprzestrzeniają, inne zanikają. Im większa różnorodność populacji, tym większa szansa, że pod wpływem silnej zmiany środowiskowej w ogóle którykolwiek osobnik przeżyje. Gdyby nie było zmienności genetycznej, to populacja jednakowych osobników doskonale przystosowanych do danych warunków, przy zmianie warunków – wyginęłaby w całości. Natura nie ma celu, szuka na ślepo i tylko ciągłe zmiany chronią przed totalną zagładą. Tylko różnorodność daje szansę, że w nowych warunkach któraś pula genowa przetrwa. Niekoniecznie najlepsza, bo ogólnie chodzi o to, żeby mutant miał fuksa.
W innym artykule pewien profesor dowodził, że ponieważ obecnie śmiertelność niemowląt prawie nie istnieje, więc ewolucja człowieka stanęła. Absolutnie się z tym nie zgadzam! Po pierwsze wciąż mamy wirusy, jako czynnik, który potrafi silnie różnicować i to naraz większe grupy osobników. Kto wie, czy nie przytrafi się jakaś pandemia, która ostro przetrzebi populację pozostawiając jedynie osobniki odporne na patogen. Albo przeżyją tylko te osobniki, które akurat mieszkają na wyspie, gdzie nie dotrze choroba. Albo wirus indukuje powstanie jakichś nowych cech, a czy te cechy przetrwają, to się dopiero okaże. Brzmi to trochę jak scenariusz filmu o zombie, ale tak też to może działać. W naszym DNA jest pełno pozostałości po różnych wirusach, one też mogły mieć wpływ na to, jak teraz wyglądamy.
A po drugie, na ludzi wciąż działają czynniki różnicujące inne niż wirusy.
W tej kategorii możemy rozpatrywać zanieczyszczenia środowiska, w skali naszego gatunku to zupełnie nowy czynnik, który może modyfikować zdolności rozrodcze H. sapiens. Ostatnio obserwuje się problemy właśnie na tym polu w niektórych populacjach… Wcale nie trzeba rodzić kilkunastu dzieci, by doświadczyć doboru naturalnego poprzez obserwację, które z nich przeżyją, ponieważ uniemożliwienie przekazania genów poprzez obniżenie płodności jest również wybitnym przejawem działania doboru. Geny osobnika, który przy silnym obciążeniu metabolizmu toksynami nie potrafi utrzymać zdolności rozrodczych, wypadają z puli populacyjnej.
No i mamy jeszcze żywność, czynnik oddziałujący na organizm nieustannie i konstytutywnie. Nie sposób wykluczyć presji, jaką jedzenie wywiera chociażby na możliwość zapłodnienia, czy przetrwanie zarodków. Obecnie jesteśmy eksponowani na ogromną ilość różnorodnych substancji mogących oddziaływać na DNA, a które są zawarte w żywności (np.: HCA, zobaczcie wpis „Smak ognia„) lub w naszym otoczeniu (jak plastiki, smog), a które również mogą wpływać na zdolności rozrodcze, immunologiczne lub metaboliczne.
Zatem wciąż wywierana jest presja środowiska na człowieka. Środowisko może indukować zmiany w DNA, a może też różnicować możliwości przeżycia określonych puli genetycznych. Ewolucja trwa. Oczywiście, że oszukujemy ją, ile wlezie. Choćby dlatego, że partnerzy częstokroć są dobierani wg cech społecznych, a nie biologicznych. Rozrodczość też oszukujemy, ale chyba tylko seksmisja zatrzymałaby kwestie doboru. Choć też w to wątpię…
Znów w jakimś programie telewizyjnym naukowy celebryta rozwodził się, że człowiek będzie ewoluował w kierunku wyselekcjonowania osobników z nadmiernie rozwiniętymi kciukami (do klikania) i oczami (do gapienia się w ekran), z zanikiem jelit i nóg, bo jeść będziemy tylko gotowe pożywki i jeździć wózkami, seagwayami itp zamiast chodzenia. Hmmm… Oczywiście nie można wykluczyć takiego scenariusza, jeżeli takie cechy będą pożądane u partnerów seksualnych, albo przetrwają przez przypadek (np.: w wyniku efektu założyciela po wybuchu bomby), to mogą ulec utrwaleniu w populacji. Jednak moim zdaniem, presja ewolucyjna obecnie wywierana na człowieka przez środowisko kierunkuje nas na konieczność przetrwania w tym całym syfie, który naprodukowaliśmy: smogu, którym oddychamy, chemikaliami, które zjadamy i którymi się otaczamy. Zatem nie przeżyją najmądrzejsi, ani nie najszybsi, ani nie najładniejsi, ani nawet ci o najdłuższych kciukach. Przy toksycznej presji środowiska przetrwają i rozmnożą się te osobniki, które mają odpowiednie enzymy umożliwiające neutralizację, usunięcie lub naprawienie skutków ekspozycji na zanieczyszczenia i wszechobecne toksyny… albo te osoby, które będą miały fuksa i akurat będą w pobliżu bunkra…
No i widzicie, do czego doprowadziły małe słodziutkie wombaty. Do zupełnie luźnych rozważań o ewolucji naszego gatunku 🙂
A trufle – polecam! Dwa składniki, samo zdrowie 😛
Smacznego!
Jedna myśl na temat “Trufle Wombata”