Jak pewnie zauważyliście, lubię w potrawach sięgać po różne rośliny, które niekoniecznie można kupić w supermarkecie (zerknijcie pod tag jadalne dzikie rośliny, no i oczywiście kwiaty). Z tego względu z radością powitałam „Dziką kuchnię”. To najnowsza książka Łukasza Łuczaja, która łączy w sobie wszystkie najlepsze cechy poprzednich publikacji. „Dzika kuchnia” to przewodnik po jadalnych dzikich roślinach i jednocześnie książka kucharska (tak, to dobra formuła ;)). Sam autor przyznaje, że wszyscy wytykali mu niewielką ilość przepisów, które podawał w „Dzikich jadalnych roślinach Polski”, więc w najnowszej książce, to właśnie na nie jest położony duży nacisk.
zdjęcie ze strony autora
„Dzika kuchnia” ma same zalety. Dokładne opisy roślin, porady, co z nich można przygotować, no i przepisy kulinarne, w większości opatrzone zdjęciami. Większość zdjęć potraw zrobiła Klaudyna z Ziołowego zakątka i zatrudnienie jej było bardzo mądrą decyzją ze strony profesora Łuczaja. Klaudyna tchnęła nutkę estetyki do prezentacji potraw, czego zazwyczaj brakuje pragmatycznym survivalowcom i czego bardzo brakowało zdjęciom z Dzikich jadalnych roślin. W ogóle mało było tam zdjęć i obrazków, choć informacjami była wypełniona maksymalnie.
„Dzika kuchnia” została skrojona idealnie. Nie ma zbyt wielu roślin, 80 to dobra liczba (coś o tym wiem;)) Wiedzy jest dużo, ale jest łatwa do ogarnięcia. W sumie dość idiotooporna. Informacje i przepisy uzupełniają krótkie felietony zaczerpnięte z innej książki Łuczaja „W dziką stronę”. Mnie się podobają, bo odnajduję w nich wiele bliskich mi rozważań.
„Dzika kuchnia” to książka zarówno dla osób ciekawych nowych smaków, które rosną pod płotem i w lesie, a także dla początkujących amatorów survivalu. I jest bardzo ładnie wydana – twarda oprawa i miła dla oka oprawa graficzna, której szczerze zazdroszczę.
Bardzo żałuję, że nie miałam możliwości uczestniczenia w warsztatach, które prowadzi Łukasz Łuczaj, niestety praca w weekendy i dwójka dzieci mocno ograniczają moją mobilność. Jednak niezmiernie mnie cieszy, że mam „Dziką kuchnię”. Mieszczuchy boją się dzikich roślin, mieszkańcy wsi, gardzą nimi jako pożywieniem czasu nędzy i głodu. Bo dzikie jest złe. Zapomnieliśmy, że to też jest jedzenie. A tymczasem w dzikich roślinach kryje się ogromna moc. Moc smaku i właściwości zdrowotnych. Część z nich badam w swoim laboratorium. Lubię dzikie rośliny i lubię „Dziką kuchnię”. Jej autor lubi też „Kwiatową ucztę”, choć wytknął mi, że napisałam, że mlecze są trujące, a nie są. Ale tak właśnie się uważa w mojej okolicy. Więc cieszę się ogromnie, że jednak można je jeść, bo to kolejny kwiat do spróbowania, i że jest taki człowiek, który przywraca nam wiedzę kulinarną zapomnianą od wielu pokoleń. Bo dzikie jest dobre.
Dobra też jest babka. Bardzo lubię jej smak. Kiedyś prezentowałam Wam liście babki lancetowatej w cieście naleśnikowym (klik), a dziś przedstawiam babkę z inspiracji „Dziką kuchnią”.
Smażone liście babki lancetowatej
Liści trzeba zebrać naprawdę dużo, bo pod wpływem temperatury się mocno skurczą. Dokładnie umyć i najlepiej przelać wrzątkiem. Posiekać. Na oleju podsmażyć imbir, czosnek, zielona cebulkę, kawałek trawy cytrynowej i ostrą papryczkę, dodać liście babki i smażyć tylko chwilę, żeby liście się obkurczyły. Na koniec danie skropić sosem sojowym.
Smacznego i bardzo polecam „Dziką kuchnię”!
A jeżeli nie macie dość o książkach, to zapraszam na blog Czytelniczy, gdzie dziś opowiadam o moim czytaniu.